Gdy zimą mój syn Paweł rzucił hasło „Tata może byśmy się gdzieś wybrali” długo nie trzeba było mnie namawiać. Padło na Indie, bo tam egzotycznie i tanio. Do naszej dwójki dołączył kolega syna – Jerzy.
Sklep z dywanami w Delhi, na drugim planie (z zegarkiem na ręce) autor
Autor zdjęcia: Stanisław Harajda
Wiza, bilet do Delhi, ubezpieczenie, trochę dolarów i jazda. Dla Pawła to pierwszy pobyt w Indiach, dla Jerzego drugi, a dla mnie piaty.
Już na miejscu okazało się, że na najbliższe dni nie ma tanich biletów lotniczych do Nepalu (bo są święta) i nie ma też sensownych biletów do Varanasi. W poszukiwaniu uzupełnienia programu pobytu trafiliśmy do Biura Informacji Turystycznej.
Już na miejscu okazało się, że na najbliższe dni nie ma tanich biletów lotniczych do Nepalu (bo są święta) i nie ma też sensownych biletów do Varanasi. W poszukiwaniu uzupełnienia programu pobytu trafiliśmy do Biura Informacji Turystycznej.
Pakiet "Białego"
Za niemałe (ale do przyjęcia) pieniądze wykupiliśmy tzw. pakiet „białego”, czyli turysty zagranicznego. Zawierał on m.in. kilka noclegów w hotelach 4-gwiazdkowych, klimatyzowany samochód z kierowcą na 5 dni oraz niezbędne bilety kolejowe. Nasz kierowca-przewodnik przez pięć dni woził nas tam, gdzie chcieliśmy, by na koniec wsadzić do klimatyzowanego wagonu pociągu z Agry do Varanasi. Przyjechaliśmy tam punktualnie, a na dworcu czekał już kolejny opiekun-przewodnik. Zwiedzanie, nocleg i rejs po Gangesie to główne atrakcje tej części pobytu.
Wieczorem ok. 20.00 przewodnik zawiózł nas – prosto z klimatyzowanego hotelu - na dworzec kolejowy Mughal Sarai (peryferie Varanasi) i wręczył bilety do klimatyzowanego pociągu do New Jaipalguri. Żegnając się uczulił, byśmy pilnowali, z której platformy pociąg odjedzie, powinien z drugiej, ale różnie bywa.
Biały człowiek na platformie
Na platformie 2 znaleźliśmy miejsce siedzące (na betonie) niedaleko tablicy informującej o odjeżdżających pociągach, w tym naszego z adnotacją „Opóźniony 1 godzina”. Potem było „2 godziny” i „3 godziny”. Cały czas grzecznie siedzimy z oczyma wlepionymi w tę tablicę. Gdy po ponad 200 minutach nasz pociąg zniknął z tablicy, zaniepokojeni zapytaliśmy o to przechodzącego kolejarza, który odpowiedział „thirty minutes”. Odczekaliśmy 30 minut i tym razem poszliśmy do „dyżurnego (?)”, który powiedział: „tak – odjechał 30 minut temu z platformy 1”. Na naszą uwagę, że cały czas była podawana platforma 2 odpowiedział: „tak, ale odjechał z 1”. Podawanej podobno przez głośniki (ciągle coś skrzeczące) informacji o tym - po hindusku – oczywiście nie zrozumieliśmy.
W tym momencie runął cały nasz dotychczasowy luksusowy świat. Jest po północy, mamy w ręku bezwartościowy bilet na klimatyzowany wagon i nic więcej. Pierwsza reakcja – kiedy następny pociąg? Patrzymy na rozkład jazdy - jest o 11.20 rano. Dyżurny opisał nam bilet jako niewykorzystany, więc Jerzy został na peronie z bagażami a my z Pawłem udaliśmy się do kas celem odzyskania pieniędzy.
16 dolarów szczęścia
Kasjer wypłacił 970 rupii, czyli 16 USD na trzech. Nic nam to nie mówiło. Jednocześnie ten sam kasjer powiedział, że o 9 rano możemy zorientować się, czy będą jakieś wolne miejsce (zwroty) na „nasz” pociąg. Jest 2 w nocy, w pobliżu żadnego hotelu, więc jedyna słuszna decyzja – śpimy na dworcu. Znajdujemy jakieś ustronne miejsce, ale zaczyna kropić deszcz, więc trzeba spać bliżej muru, a tam smród moczu, nad głową hałas głośnika a wokół spokojnie przechadzające się szczury. Śpimy na zmianę – dwóch śpi, jeden pilnuje. Kładę się na tym murku i szybko zasypiam. Po trzech godzinach moja kolej czuwania. Około 7 budzi się Jerzy, więc jeszcze chwilę staram się zdrzemnąć. Już o ósmej jesteśmy z Pawłem znowu przy kasach. Sympatyczna kasjerka informuje nas, że nie mamy co liczyć na wolne miejsca i proponuje kupno bilety na 2 klasę bez rezerwacji miejsc. Wiem co to oznacza – tłum miejscowych i 18-godzinna jazda na stojąco. Kasjerka twierdzi, że jest szansa, aby taki bilet przekonwertować u konduktora na jakiś lepszy.
Kupujemy 3 bilety za 585 rupii, a to oznacza, że jeden bilet kosztuje 10 złotych – ryzyko więc niewielkie. Wracamy do Jerzego i znowu okupujemy miejsca na platformie nr 2. Szybko pojawia się informacja, że nasz pociąg jest opóźniony godzinę, później dwie, trzy, cztery, pięć, sześć.
Śniadanie z jaszczurkami i karaluchami
Koło południa proponuję coś przekąsić w dworcowym barze (śniadania nie jedliśmy). Bierzemy z Pawłem jakieś hinduskie dania a Jerzy coś bardziej europejskiego. Jemy raczej na siłę. Podczas konsumpcji towarzyszą nam wszechobecne szczury, jaszczurki i karaluchy. Ale co tam. Poznajemy dwóch Szwedów, którzy też czekają na ten pociąg, tyle że mają rezerwowane miejsca leżące. Ok. 17.30 robi się jakiś ruch. Wg tablicy pociąg winien wjechać na platformę 2, ale jakiś bagażowy szybko wyprowadza nas z błędu – pociąg wjedzie na platformę 3. Oznacza to szybki kilkusetmetrowy bieg po przejściu nad torami, co nie wyzwala we mnie radości. Gdy wpadamy na peron, pociąg już stoi i wszędzie tłum. To był moment mojego zwątpienia – miałem ochotę zrezygnować z tego pociągu, zrezygnować z Darjeelingu i wymarzonego Sikkimu. Moi znacznie młodsi partnerzy nie brali tego pod uwagę. Dziś jestem im za to wdzięczny.
A tych wagonów jest ze trzydzieści
Biegniemy wzdłuż wagonów (a jest ich blisko 30), pytamy kolejarza o wolne Miejsca, a on mówi „pytajcie tam” - i pokazuje koniec pociągu. Nie mając sił ani czasu pakujemy się do pierwszego klimatyzowanego wagonu – jest pusto. Pociąg rusza, pojawia się konduktor i oznajmia, że wszystkie miejsca są zajęte, pasażerowie wsiądą za godzinę i mamy natychmiast opuścić wagon. Bierzmy plecaki, przechodzimy przez jeszcze jeden wagon AC a następnie kolejno przez 3 sleepery, czyli takie kuszetki bez drzwi. Wszędzie tłum Hindusów i mnóstwo bagaży. Stawiamy plecaki na podłodze, my z Jerzym zostajemy wśród tego tłumu, a Paweł idzie dalej zbadać sytuację w kolejnych wagonach. Wraca po 10 minutach i mówi, że jeszcze dwa są takie same, ale w kolejnym jest trochę lepiej, a konduktor powiedział, że możemy tam na godzinę usiąść, a nawet położyć się. Docieramy do tego wagonu, konduktor jeszcze tu jest i na nasze pytanie stwierdza „ok. możecie tu siedzieć”. Nasi sąsiedzi to trzech młodych sympatycznych Hindusów, z którymi trochę rozmawiamy. Podczas tej rozmowy przez wagon przechodzi grupa transwestytów. Nasi rozmówcy dają im drobne pieniądze. Na nasze pytanie dlaczego odpowiadają, że taki jest zwyczaj, bo oni przynoszą szczęście. Zmęczenie bierze górę i kładziemy się spać. Ja na środkowym, Paweł wyżej, a Jerzy po drugiej stronie wagonu na górnym łóżku. Po godzinie słyszę, że jakiś Hindus czepia się Jerzego twierdząc, że ma bilet na to miejsce, a on odpowiada, że to konduktor kazał mu tu leżeć. Dyskusja trochę trwa. Hindus – pomimo legalnego biletu – odpuszcza. Zasypiam znowu, ale po jakimś czasie ktoś szarpie mnie za nogę. Otwieram oczy i widzę młodego Hindusa, który patrzy niekoniecznie miłym wzrokiem i pokazuje swój bilet. Jednocześnie budzi też Pawła. Obok Hindusa stoi jego żona, dwójka małych dzieci i kilku członków rodziny. Można walczyć z Hindusem, ale z dziećmi? Wstaję. Paweł przemieszcza się i siada na łóżku Jerzego. Hindus-ojciec składa środkowe siedzenia, a na dolej ławie (teoretycznie 3 miejsca) siada co najmniej 7 osób. Stoję w przejściu; po kilku minutach siedzący na sąsiedniej ławie Hindusi zsuwają się i zapraszają, abym siadł koło nich. Siadam.
Bilet, czyli przepustka do raju
Po kolejnych 20 minutach przychodzi konduktor, ale nie ten, co poprzednio, tylko inny. Ojciec-Hindus coś do niego mówi pokazując na mnie palcem, a ja rozumiem tylko słowo „ticket”. Konduktor prosi mnie o bilety. Wyciągam z kieszeni nasze 10-złotowe bilety i czekam na jego reakcję. Paweł tłumaczy mu, że tu kazał nam siadać jego „kolega”. Konduktor popatrzył na bilety, na nas, na ojca-Hindusa, znowu na nas, po czym przeszedł do sąsiedniego przedziału, wygonił z trzech leżanek Hindusów i powiedział, że to są nasze miejsca. Trochę nie dowierzając Paweł jeszcze się upewnił, że na pewno to są nasze stałe miejsca (przed nami było jeszcze w tym momencie ponad 13 godzin jazdy) i naprędce je zajęliśmy – Jerzy dół, ja środek, a Paweł górę. Słowa władzy (czytaj konduktora) rzecz święta, więc żaden Hindus nie zanegował tej decyzji. I znowu szybko zasnąłem. Po chyba 2 godzinach przewracając się na drugi bok zauważyłem, że z górnej półki zwisają nogi jakiegoś Hindusa, a na dolnej sterczą dwie hinduskie głowy. Podkurczyłem na moment nogi i gdy chciałem je po chwili wyprostować stwierdziłem, że ja też już mam jakiegoś sublokatora. Ale co tam – przecież leżymy. Gdy obudziłem się kolejny raz stwierdziłem ze zdziwieniem, że w wagonie nie ma już ojca-Hindusa i jego rodziny i nie ma bardzo wielu innych osób. Można rzecz, że jest luz i nie ma problemów z przejściem np. do toalety, choć jej stan zupełnie nie zachęcał do takich odwiedzin.
Po herbacie kubeczki za okno
Podczas całej 18-godzinnej podróży, pomimo tłumu, przez wagony przewijał się niesamowity tłum drobnych handlarzy. Sprzedawali wszystko – od jedzenia (czasem serwowanego na papierze), przez napoje po zegarki, materiały, zabawki czy ciuchy. Trochę mnie to dziwiło, bo w pociągu był oficjalny wagon barowy, ale szybki jeden Hindus wyjaśnił mi, że panem i władcą w tych sprawach jest konduktor i wystarczy tylko wkupić się w jego łaskę. Paweł i ja tylko raz – za namową współlokatorów – zakupiliśmy lokalną herbatkę z mlekiem. Jerzy nie chciał ryzykować. Zgodnie z hinduskimi zwyczajami plastykowe pojemniki po herbatce wyrzuciliśmy przez okno – tak robią wszyscy.
Około dziesiątej złożyliśmy moją leżankę i ostatnie dwie godziny spędziłem siedząc przy oknie i podziwiając zasnuty mgłą i drobnym deszczem krajobraz. Punktualnie o 12-tej wysiedliśmy na dworcu New Jaipalguri (Siliguri).
Podróż życia za nami
Nasza 40-godzinna podróż dobiegła końca. Podróż, podczas której jedynym posiłkiem był ten na peronie dworca Mughal Sarai, skonsumowany w towarzystwie szczurów. Wraz z poznanymi wcześniej Szwedami jeepem przejechaliśmy w 3 godziny do Darjeelingu, gdzie po zakwaterowaniu i umyciu się poszliśmy coś zjeść. Trafiliśmy do małego lokalnego baru – bez szczurów i robactwa – gdzie za obiad (napój, zupa, pierożki momo i herbata) zapłaciliśmy równowartość 8 złotych od osoby. Nasza 850-kilometrowa podróż za 10 złotych wydawała się już wówczas dalekim wspomnieniem.
Stwierdziliśmy z Pawłem, że którejś soboty trzeba na olsztyńskim dworcu PKP kupić bilety za 10 złotych i udać się w podróż po Polsce. Ciekawe jak daleko zajedziemy?
Stanisław Harajda
Na mapie oznaczyliśmy Siliguri - końcowy przystanek kolejowy w tej "podróży życia".
Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez
rambo #1304589 | 88.156.*.* 23 sty 2014 16:15
...można przywlec stamtąd jakieś choróbsko lub pasożyta ,który odezwie się po kilku lub kilkunastu latach...Anglicy wysyłali tam swoich za karę albo patologicznych dziwaków i desperatów
Ocena komentarza: poniżej poziomu (-3) ! odpowiedz na ten komentarz