Marek Bartnikowski z Krakowa postanowił wybrać się na nietypową wycieczkę: przez całe Stany Zjednoczone. Marek ma 38 lat, pochodzi z Olsztyna, ale od kilkunastu lat mieszka w Krakowie, gdzie prowadzi własną, dobrze prosperującą firmę informatyczną. Do USA pojechał za własne pieniądze, zdany na własną pomysłowość i przedsiębiorczość. Chciał poznać nie tylko Amerykę, ale i Amerykanów, zatem zaplanował, że będzie szukał noclegów w prywatnych domach w systemie tzw. couchsurfingu. Marek zgodził się, aby kolejne odcinki jego zapisków publikować w naszym serwisie. Dzisiaj część druga.
Różnice: w Warszawie samolot kołuje na pas startowy 5 minut, w Paryżu 15 minut a na JFK jechaliśmy do terminala ponad pół godziny po wylądowaniu.
Maluch wśród krążowników szos
Jak tylko wylądowałem dostałem kilka wiadomości o treści "Welcome to USA!". Od George'a, od Ralpha i od Colina. Ponadto Colin napisał mi email, że w sobotę idą na kolację do matki chrzestnej Sashy i jestem zaproszony. Jedna z milszych wiadomości jaką dostałem.
George to też niezły numer. Przyjechał po mnie na JFK. Napisał, że będzie zielonym Fiatem. Dziwne, sobie myślę - fiat w USA? Dodam, że co chwilę podjeżdżały po kogoś wielkie amerykańskie fury (i toyoty też), więc spodziewałem się jakiegoś nieznanego gatunku fiata. W końcu zjawił się George. Fiatem 500. Nawet w Polsce to jest maleństwo, a tutaj?! Do tego nie miał automatycznej skrzyni biegów. Przywitaliśmy się bardzo serdecznie, a ja od razu zwróciłem uwagę na to, że ma niezbyt typowy samochód jak na USA. Potwierdził i był bardzo dumny z tego, że ma "manual transmision". Śmiał się, że nikt nie może pożyczyć od niego samochodu, bo nie umieją prowadzić takich dziwolągów.
Automaty i zabytkowy dziurkacz
George to naprawdę bardzo przyjazny facet. Mieszka w Seaford, niedaleko JFK (czyli 40 kilometrów). W mieszkaniu ma niezły chaos, kupę książek, kupę pustych butelek po alkoholach, a w łazience 420 (można poszukać co to znaczy, nie powiem!). Przywiozłem mu nalewkę morelową, którą dopiero co zrobiłem. Był zaskoczony "it's fucking strong!!" - tak powiedział. No bo jest. Tak na oko 60%. Potem jeszcze spróbowaliśmy greckiej wódki z soku z jakiegoś drzewa, które rośnie tylko najednej wyspie w Grecji. Nie pamiętam której. Niezłe! George jest Grekiem, tak na marginesie - urodzonym w Stanach. Jest bardzo gościnny, aż niezręcznie się czułem, tak bardzo we wszytkim starał się mi pomóc. Nawet kupił mi bilet na pociąg do NYC - nie pozwolił mi zapłacić samemu ($26, więc nie tak mało).
Trochę śmiać mi się chciało w pociągu, bo bilet kupiliśmy w supernowoczesnej maszynie, George zapłacił kartą, wszystko trwało 5 sekund. Następnie przyszedł konduktor, wziął mój bilet i zamiast go sczytać jakimś hipernowoczesnym skanerem, po prostu zrobił w nim 3 dziurki, zwykłym przedpotopowym dziurkaczem! George mówił, że miałem nieźle zdzwioną minę przy tym, co musi być prawdą.
Gdyby nie było tylko tak cholernie zimno!
Pierwsze wrażenie jaki robi Nowy Jork (przynajmniej na mnie) jest ogromne. Wielkie budynki Manhattanu, masa ludzi, masa samochodów, dużo policji - miasto tętni życiem. To, co zwraca uwagę, to - poza policją, która naprawdę jest wszędzie - ogromna liczba uzbrojonych po zęby żołnierzy na stacji Penn Station. Nie wiem o co z nimi chodzi, ale pełno ich w podziemiach stacji i przy wejściu również.
Times Square i McDonald`s
Tak więc, idąc przed siebie, doszedłem do jednego z najbardziej popularnych miejsc na świecie - Times Square. W tym miejscu znajduje się Father Duffy Square, gdzie można kupić tanie bilety na Broadway shows. Spróbuję, może się uda.
Time Square niby normalny - dużo reklam świeci w oczy (nie wiem jak śpią tu mieszkańcy, ale patrząc po budynkach wokół, to tutaj są wyłącznie biura) - ale te świecące reklamy wyglądają, jakby to były ogromne telewizory w jakości 10xFullHD. Nie wiem jaka to dokładnie technologia, ale dobra :)
Na zdjęciu niżej widok na superhd ekran, a na pierwszym planie stary neon. Fajny kontrast. Zdjęcie zrobione z McDonald's.
Na chodniku leżał jakiś kabel przykryty pomarańczowym stopniem. A przy stopniu dwóch pracowników, którzy mieli za zadanie ostrzec każdego przechodnia przed tym stopniem. Fajnie, co? Tak więc idę sobie, a panowie ostrzegają: "watch the step!". Przy okazji. W Anglii mówią (każdy kto był w Londynie na pewno pamięta to ostrzeżenie) "mind the gap", tutaj mówią "watch the gap". George mówi, że jak bym komuś powiedział "mind the gap" w USA, to by pomyślał: "człowieku, o co ci chodzi, jakiego ty języka używasz?". Tak wygląda interpretacja lokalna różnic między British English a American English.
Marek Bartnikowski
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez