Marek Bartnikowski z Krakowa postanowił wybrać się na nietypową wycieczkę: przez całe Stany Zjednoczone. Marek ma 38 lat, pochodzi z Olsztyna, ale od kilkunastu lat mieszka w Krakowie, gdzie prowadzi własną, dobrze prosperującą firmę informatyczną. Do USA pojechał za własne pieniądze, zdany na własną pomysłowość i przedsiębiorczość. Chciał poznać nie tylko Amerykę, ale i Amerykanów, zatem zaplanował, że będzie szukał noclegów w prywatnych domach w systemie tzw. couchsurfingu. Marek zgodził się, aby kolejne odcinki jego zapisków publikować w naszym serwisie. Dzisiaj część trzecia.
Gigantyczne muzeum sztuki
Poprzedni wpis skończyłem na McDonald`s. Stamtąd udałem się do MoMA, czyli Museum of Modern Art. Oczywiście muzeum gigantyczne, 5 pięter i każde mniej więcej wielkości muzeum MOCAK w Krakowie (Muzeum Sztuki Współczesnej, mieszczące się w dawnej fabryce Schindlera - red.). Nawet polskie akcenty znalazłem wśród zbiorów. To, co pierwszy raz spotkałem w muzeum, to kolejka po bilety, w której stało się ok 30 minut, a wyglądała jak na zdjęciu poniżej (a potem jeszcze mocno urosła, ale nie dało się już tego sfotografować).
A tak muzeum wygląda z zewnątrz, na tle drapaczy chmur na Manhattanie
Tu ważą się losy światowych finansów
Wylądowałem od razu przy słynnej New York Stock Exchange (Nowojorska Giełda Papierów Wartościowych), czyli miejscu, gdzie ważą się losy światowych finansów.
Strefa zero, czyli wieże, których nie ma
Następnym punktem, obowiązkowym chyba w NYC, było 9/11, czyli miejsce, w którym kiedyś stały słynne wieże World Trade Center. W ich miejscu wybudowano ogromne baseny w ziemi, do których spływa woda. Robi to nieprawdopodobne wrażenie.
Ktoś umieścił różę. Na barierce umieszczono nazwiska ludzi, którzy zginęli w zamachu. Na zdjęciu widać jedną z ośmiu barierek. Dużo jest tych nazwisk
Jak byłem przy 9/11 tak się rozpadało i rozwiało, że myślałem, że mi urwie głowę, parasol i wszystko inne. Dlatego szybko udałem się do punktu, w którym umówiłem się z Georgem. Stamtąd złapaliśmy pociąg do Seaford i ruszyliśmy w drogę.
American jokes, czyli żarty z Ameryki
Wieczór z Georgem był niesamowity. Nie wiem, czy wynika to z tego że jest on Grekiem (ma podwójne obywatelstwo, ale całe życie mieszka tutaj), ale facet jest nieprawdopodobnie zdystansowany do Ameryki. Cały wieczór żartowaliśmy sobie z Ameryki (zaczął George, ja dołączyłem potem), że jest najlepsza, wszystko tu jest największe, najwspanialsze, najnowocześniejsze. Zaczęło się od mojego pytania o dumę z Ameryki, o patriotyzm. George twierdzi, że jest patriotą, ale wychodzi na to, że inaczej to pojmuje, niż np. Polacy. Jego główny zarzut do Amerykanów jest taki, że są bezmyślnie patriotyczni, nie widzą świata poza USA, nie wiedzą nawet gdzie leży USA na mapie świata. Oczywiście to trochę stereotypowe, ale wypowiedziane tym razem przez Amerykanina. Cóż, nie mnie to oceniać, jednak George chyba wie o czym mówi - jest nauczycielem w High School i ma do czynienia na co dzień z młodymi przedstawicielami tego wspaniałego kraju (bez ironii, tu jest fajnie).
Handlowa Ameryka
George zabrał mnie nazajutrz do Walmart. Największej, najstarszej, najlepszej i wiele innych naj, sieci handlowej w USA. "Zobaczysz co to znaczy american dream!! Walmart to prawdziwa Ameryka!". W sklepie przez pierwsze 10 minut George nabijał się z rozmiarów dostępnych ubrań. Cóż, były spore. Chodził po sklepie i wydurniał się na całego. Ja zrywałem boki zwiedzając z nim Walmart. Sklep w sumie dość normalny, przypomina nasze supermarkety w których można kupić wszystko od artykułów spożywczych po telewizory. Mieliśmy jedną przygodę, która wg Georga pokazała obłudę Amerykanów.
W USA wszyscy są dla siebie wyjątkowo mili i nie jest to wyuczona grzeczność, ale dająca się wyczuć prawdziwa życzliwość. Czasem jednak przeradza się w obłudę. Tak więc, siedzimy i czekamy na obsługę w punkcie wydań zamówień on-line (kupiłem kartę SIM z odbiorem w sklepie - szczegóły potem) i nikt nie przychodzi. Z nami czeka też jakaś kobieta ok 50 lat. W końcu, przechodząca obok nas pracownica - młoda, ale niezbyt lotna Murzynka - pyta czy może pomóc. Mówimy, że owszem, bo coś nikt nie przychodzi. Tak więc Tracey (tak miała na imię dziewczyna) łapie za telefon i wybierając opcję mówienia na cały sklep, prosi pracownika od zakupów on-line, żeby podszedł do nas. Oczywiście mówimy: thank you very much Tracey itd. Jednak kobieta, która czeka na nas idzie dalej. Mówi: Tracey, jesteś taka miła, chyba warto powiedzieć twojemu managerowi, że Tracey jest taka miła i pomocna dla klientów. Oczywiście Tracey jest w siódmym niebie i aż rośnie w oczach z radości. Dla mnie sytuacja była dziwna, nienaturalna. George stwierdził, że to zwykła zakłamana, obłudna suka, która ma gdzieś Tracey i wszystkich innych pracowników Walmart. Trudno powiedzieć, jak jest naprawdę, ale było coś sztucznego w tej sytuacji.
W Walmart jest wszystko. Również, jak przystało na bardzo religijny kraj, jakim jest Ameryka, dewocjonalia. Można kupić różne krzyże, pamiątki oraz masę książek o tematyce religijnej. Takiego działu daremnie szukać w polskich supermarketach. Ale wszytko przed nami.
To w Polsce nie ma sieci Walmart!?
Śmiesznie jeszcze było w punkcie obsługi klienta. George powiedział pracownicom, że pierwszy raz w życiu jestem w Walmart. One na maksa zdziwione, pytają, jak to możliwe, Walmart jest wszędzie, Walmart to życie, to rzeczywistość. Ja mówię, żem z Polski, a jedna na to: przecież jest Walmart w Polsce. No nie, nie wszędzie jest Walmart. Panie bardzo zdziwione. Są miejsca na świecie bez tego wspaniałego sklepu?
Potem wróciliśmy do Georga i robiliśmy hang out, czyli piliśmy rum z Jamaica i lokalne piwo Ale (z Long Island). Smaczne jak cholera to piwo. Rum musiał być na rozgrzewkę, bo zimno jak diabli (53F) a ogrzewanie jeszcze nie włączone. Potem piwko i spać.
Rano George zawiózł mnie na pociąg i tak zakończyłem mój pobyt w Seaford.
Marek Bartnikowski
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez