Nasz człowiek w Ameryce (6): bomba atomowa i Brooklyn

2015-10-13 12:00:49 (ost. akt: 2015-10-13 12:06:23)
Samoloty na pokładzie lotniskowca Intrepid

Samoloty na pokładzie lotniskowca Intrepid

Autor zdjęcia: Marek Bartnikowski

Marek Bartnikowski z Krakowa postanowił wybrać się na nietypową wycieczkę: przez całe Stany Zjednoczone. Marek ma 38 lat, pochodzi z Olsztyna, ale od kilkunastu lat mieszka w Krakowie, gdzie prowadzi własną, dobrze prosperującą firmę informatyczną. Do USA pojechał za własne pieniądze, zdany na własną pomysłowość i przedsiębiorczość. Chciał poznać nie tylko Amerykę, ale i Amerykanów, zatem zaplanował, że będzie szukał noclegów w prywatnych domach w systemie tzw. couchsurfingu. Marek zgodził się, aby kolejne odcinki jego zapisków publikować w naszym serwisie. Dzisiaj część szósta.

Lotniskowiec Intrepid


Kolejny dzień zacząłem dość przyjemnie. W planach miałem zwiedzanie lotniskowca Intrepid, który brał udział w drugiej wojnie światowej. Colin zaoferował, że może mnie podrzucić motorem na miejsce, z czego oczywiście ochoczo skorzystałem. Fajnie było przejechać się motorem po Manhattanie. Niestety było trochę zimno i krótko (w sumie może 10 minut), ale i tak bardzo przyjemnie.
Oczywiście muzeum mnie wykończyło. Ciężkie jest życie turysty. Z ciekawostek dowiedziałem się, że okręt Intrepid brał udział w największej bitwie wojennej II wojny światowej (gdzieś na Pacyfiku, nie pamiętam gdzie). W okręt walnęła torpeda oraz japoński samolot ze znanymi chyba wszystkim chłopakami, zwanymi kamikadze. Przetrwał to wszystko, oczywiście nie bez strat, bo zginęła kupa ludzi na statku od tych japońskich zapędów wojennych. Zatopić się jednak nie dał. Patrząc na ten statek, który ma pokład wielkości niemal boiska do piłki nożnej (zupełnie na oko oceniam) i wysokości dziesięciopiętrowego budynku, zastanawiam się, czy w ogóle da się go jakoś zatopić. Patrząc na ten okręt i spacerując po nim, nie mogłem wyjść z podziwu dla ogromu tej konstrukcji i ilości pracy potrzebnej, żeby takiego giganta zbudować. Moim zdaniem zepsuli jednak nieco efekt jego ogromu, stawiając na pokładzie masę samolotów i jakieś dodatkowe wystawy pod namiotami. Fajnie natomiast było wspiąć się na mostek kapitański, który największe wrażenie robi widziany z pokładu

Kosmiczna makieta


Na pokładzie lotniskowca umieszczono dodatkową wystawę poświęconą NASA i wahadłowcowi Enterprise. Jako odwieczny fan kosmosu kupiłem dodatkowy bilet na tę wystawę. I niestety trochę się zawiodłem. Od razu po wejściu na wystawę pani z obsługi zapytała czy chcę sobie zrobić fotkę - chciałem. Po co to było, będzie potem. Niestety Enterprise to była tylko makieta w skali 1:1, jednak, jak to z makietami bywa, zwiedzić się go w środku nie dało. Z zewnątrz był jednak piękny i imponujący.
W tej samej hali była jednak wystawa poświęcona teleskopowi Hubble'a, która była już ciekawsza.
Oprócz wielu zdjęć i faktów dotyczących wszechświata (które raczej dobrze znałem już wcześniej) były pokazane narzędzia, które inżynierowie musieli dostosować do pracy w warunkach kosmicznych. Na przykład zwykła wkrętarka.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie też lądownik produkcji rosyjskiej, w którym powróciły na Ziemię trzy osoby z międzynarodowej stacji kosmicznej. Ilość przestrzeni w środku i same rozmiary lądownika naprawdę mnie zdumniały. Astronauci zdecydowanie nie mogą cierpieć na klaustrofobię.

Trzecia wojna światowa


Kolejnym punktem programu jest zacumowana obok lotniskowca łódź podwodna z czasów zimnej wojny. Przed wejściem do łodzi stoi facet z obsługi i pyta, czy mam klaustrofobię, a gdy odpowiadam, że nie, każe mi na dowód przejść przez mały otwór drzwiowy (takie same drzwi znajdują się na zwiedzanej łodzi).
Potem bardzo miły pan prowadzi nas do łodzi i w krótkim i bardzo przyjemnym wstępie informuje nas co i jak. Mówi, że na łodzi były dwie bomby atomowe, każda z nich o takiej sile rażenia, że zrzucona na Time Square zniszczyłaby cały Nowy Jork i Jersey City również. Powiedział, też, że ta łódź przyczyniła się do tego, że nie wybuchła trzecia wojna światowa.
Zaraz obok stoi jeszcze samolot Concorde, podarowany przez British Airways, oraz fragment World Trade Center. Z tym fragmentem wiąże się ciekawa historia. Nie postawiono go tu przez przypadek. Otóż w jednej z wież WTC miało siedzibę FBI. Jako, że całe dowodzenie dochodzeniem i akcją ratunkową przejęło natychmiast FBI, musieli się gdzieś podziać. I tu wkracza lotniskowiec Intrepid - tutaj właśnie przeniesiono biuro FBI już kilka godzin po tragedii. Biuro funkcjonowało tu bodaj przez kilka miesięcy.

Brooklyn, czyli biali wysiadają


Dobra, ale dość już miałem tego Manhattanu. Więc pojechałem na (czy do?) Brooklyn. Wsiadłem w metro numer 1 i postanowiłem, że wysiądę, jak poczuję po pasażerach, że jesteśmy poza Manhattanem. Nie byłem pewny, czy intuicja dobrze mi podpowiada, ale wcześniej już zwróciłem uwagę na to, że na Manhattanie jest bardzo mało Murzynów. Znakomitą większość ludzi na ulicach stanowią biali, a jak biegałem w Central Parku, to chyba biegali tam sami biali. Wydało mi się to ciut dziwne, bo ponoć w USA ok 50% to nie-biali. Przeczucie mnie nie myliło; nagle, naprawdę nagle, zaraz za tunelem obok mostu Brooklynskiego, na stacji Jay Street zniknęli z pociągu wszyscy biali i zrobiło się "czarno". Przyznam, że przez sekundę poczułem się nieswojo - wszak dla mnie to pierwsza sytuacja, w której byłem jedyny biały w otoczeniu czarnoskórych. Oczywiście po minucie przywykłem i nawet się ucieszyłem, że coś sie dzieje. Przejechałem jeszcze ze 3-4 stacje, żeby być głębiej w Brooklyn i wysiadłem. Trafiłem na jakieś wyjątkowo dziwne miejsce na Livingston Str. Od razu po wyjściu z metra znalazłem się na ulicy, przy której co krok były stragany, na których sprzedawano przede wszystkim telefony komórkowe, ale też inne badziewie. Jednak nie ajfony 6 czy galaxy note 4, ale jakieś strasznie stary szajs, którego wstydziłyby się moje dzieci przed kolegami w szkole. O dziwno zainteresowanie tym sprzętem było spore, co chwilę ktoś podchodził i targował się ze sprzedawcą. Na jednym ze straganów ktoś był kimś w rodzaju przedstawiciela jakiejś sieci komórkowej i do niego ustawił się sznurek ludzi i co chwilę ktoś podpisywał umowę. Zrobiłem tylko jedno zdjęcie w tym miejscu, bo jak tylko wyjąłem telefon i pstryknąłem fotkę, pojawił się jakiś facet i zaczął coś gadać w sprawie mojego telefonu (nie wiem co dokładnie chciał, ale pewnie go ode mnie okazyjnie kupić).

Klimaty jak na dawnym targowisku w Olsztynie


Poszedłem więc dalej krążąc bez celu po okolicznych ulicach. Zjadłem obiad w hinduskim barze, ale jedzienie było nieszczególne. Potem, jako że okolica była jednak dość nudna, wsiadłem w metro i przemieściłem się na Flatbush ave, co okazało sie strzałem w dziesiątkę. Ulica przypomniała mi czasy, kiedy mieszkałem jeszcze w Olsztynie i w Polsce dopiero rozkręciał się wolny rynek i handel. Przy stadionie (wtedy Stomil Olsztyn) było miejsce, gdzie zjeżdżała się ogromna masa różnych podejrzanych typów, którzy handlowali czym popadnie, a przy okazji okradali ludzi, grając w trzy kubki. Tak więc, jeśli ktoś wie o czym mówię, łatwo wyobrazi sobie Flatbush ave. Stragan przy straganie, sklep przy sklepie. Większość sklepów bardzo obskurna, brudne szyby przez które nie widać wystaw (co jest niewielką stratą, bo wystawy niezbyt wyszukane), ciuchy na manekinach o połamanych kończynach. Dużo starszych ludzi na krzesełku sprzedających jakąś potworną tandetę. Sporo też żebraków i różnych podejrzanych typów. Tak więc całkiem ciekawa okolica, ale wbrew pozorom czułem się tam bezpiecznie. Spacer zajął mi ok 1.5 godziny i przez cały spacer żałowałem, że nie przyjechałem tu wcześniej i że nie zdążę już pojechać na Bronx.

Pralnia publiczna


Na Flatbush ave było też sporo pralni. Tych słynnch pralni, które można zobaczyć na tak wielu amerykańskich filmach. Od Emily dowiedziałem się, że pralnie znajdują się tylko w biednych dzielnicach i są przeznaczone dla ludzi, których nie stać na pralkę. Nie bardzo to rozumiem, bo pralka nie kosztuje dużo. Emily powiedziała, że chodzi też o to, że ludzie ci (biedni) nie mają w domu miejsca, w którym mogliby postawić pralką w ich bloku nie ma wydzielonej pralni (w kamienicy na West End av oczywiście była i pralnia na dole i Emily miała woją pralkę w domu, bo powiedziała, że nie lubi tam prać. Coś w tym wszystkim mus być, bo pralni tam było sporo i dzielnica nie wyglądała na bogatą, jak wcześniej już wspomniałem.

Rozmowy w pubie


Kiedy już się nasyciłem (i zmęczyłem) tym niewielkim przedsmakiem Brooklynu, wszedłem do najbliższej knajpy na piwo. Umieszczałem już zdjęcia z tej knajpy na FB, tutaj je powtarzam.
W kajpie spędziłem godzinę. Pierwotnie miałem wypić tylko jedno piwko, ale jak zagadałem do barmanki, która okazała się właścicielką, to zaczęło być bardzo miło, więc wziąłem kolejne. Właścicielka mieszka całe życie w Brooklyn i bardzo lubi to miejsce. Bar prowadzi już od bardzo wielu lat i mówi, że woli starszych, stałych klientów, a nie lubi młodych. Twierdzi, że młodzi nie mają szacunku w dzisiejszych czasach do starszych, że palą papierosy (i nie tylko papierosy) w kiblu. Interes szedł super jeszcze jakiś czas temu, obecnie ponoć jest kiepsko. Ludzie nie mają kasy (skąd ja znam takie narzekanie?). Właścicielka, dowiedziawszy się, że mieszkam na czas pobytu na Manhattanie, powiedziała, że Manhattan to inny świat, że Manhattańczycy w ogóle nie przyjeżdżają do Brooklyn.
Rozmawiałem też z Murzynem, z którym mam selfie. Jest robotnikiem i ma wyjątkowo dobre zdanie o Polakach. Pracował wiele razy dla Polaków i twierdzi, że są bardzo fajni, uczciwi i w ogóle super. Cóż, ja mam nieco inne zdanie, ale jak się potem (w kolejnym wpisie z Pittsburgh) okaże, nie tylko ja. Z wielkim smutkiem opuściłem moje towarzystwo i wróciłem na Manhattan.
Manhattan i Brooklyn, to kompletnie dwa różne miejsca. Są tak skrajnie różne, że nie mogłem wprost wyjść z podziwu, że obie dzielnice należą do Nowego Jorku. Różnica między centrum Krakowa a Nową Hutą jest żadna, kiedy porównamy ją do różnicy Manhattan - Brooklyn. Tym bardzie żałuję, że nie dane mi było zobaczyć Bronx i Quens (jakoś Staten Island mi nie żal). Oczywiście z całą pokorą przyznaję, że zobaczyłem jakiś losowo wybrany fragment, wszak Brooklyn jest wielkości Warszawy.

Ostatni wieczór w Nowym Jorku


Ostatni wieczór w Nowym Jorku spędziłem z Emily i Colinem. Zamawiali chińskie jedzenie i mnie zaprosili. To, co jest drastycznie inne niż w Polsce, to sposób płacaenia za jedzenie. W barze, z którego zamawiali, po prostu mają numery kart kredytowych klientów i po prostu obciążają odpowiednią kartę, jak klient dokonuje zamówienia. Niezłe pole do nadużyć, co? Według mnie w Polsce na razie takie coś jest nie do pomyślenia! Pytałem jak to jest, ale Colin twierdzi, że przecież zamawiają tam często, więc on nie widzi problemu. Powiedział natomiast, że ostatnio jego karta została obciążona kwotą $400 przez jakąś stację benzynową, na której nigdy nie był. W tej sytuacji, po prostu zadzwonił do wystawcy karty i powiedział, że to nie on. I tyle, nie obciążono go oczywiście, a co więcej nikt już o nic nie pytał. Colin mówi, że zdarza się czasem, że bank do niego dzwoni i pyta, czy dzisiaj kupił to i to za kwotę taka a taką. On wtedy potwierdza lub nie i wszystko jasne. Pytałem, czy on się tak nie boi, bo przecież pole do różnego rodzaju przekrętów jest ogromne, kiedy w USA transakcje dokonuje się na takim luzie, jakby to była gra w bierki. Colin jednak się tym nie przejmuje, mówi, że przecież to są tylko blokady na karcie (a nie obciążenie konta), więc w razie wątpliwości to bank się musi tym martwić, a nie on. Faktycznie to jest przewaga kart kredytowych nad debetowymi. Ja jednak się do kredytowych na razie nie przekonałem - zresztą jak większość Polaków.

Chińskie ceny


Sama chińszczyzna była naprawdę znakomita. Porównanie do czegokolwiek co jadłem w Polsce byłoby bardzo niestosowne. To mniej więcej jakby porównać Bordeaux do naszych jaboli - takich porównań po prostu się nie robi.
Potem się dowiedziałem, że restauracje w Nowym Jorku są jednymi z najlepszych na świecie. Ogromna konkurencja i bardzo wymagający klienci, wynieśli jakość jedzenia na bardzo wysoki poziom. Wcześniej myślałem, że również cenowy, jednak jak teraz się zastanawiam, to chińczyk był dość tani jak na warunki Manhattanu (13 dolców za naprawdę dużą porcję, czyli ok 50 zł). Dla Nowojorczyków to grosze - dla mnie nieco ponad 2x drożej niż w Polsce. No, ale piwo w barze 35 zł, czyli 7 razy drożej niż u chińczyka w Polsce.
Marek Bartnikowski


Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB