Nasz człowiek w Ameryce (11): z Columbus do Indianapolis

2015-10-26 12:47:23 (ost. akt: 2017-10-26 12:10:31)
Typowy amerykański pub z kilkoma telewizorami, na każdym relacja z innej dyscypliny sportu

Columbus, typowy amerykański pub z kilkoma telewizorami, na każdym relacja z innej dyscypliny sportu

Autor zdjęcia: Marek Bartnikowski

Marek Bartnikowski z Krakowa postanowił wybrać się na nietypową wycieczkę: przez całe Stany Zjednoczone. Marek ma 38 lat, pochodzi z Olsztyna, ale od kilkunastu lat mieszka w Krakowie, gdzie prowadzi własną, dobrze prosperującą firmę informatyczną. Do USA pojechał za własne pieniądze, zdany na własną pomysłowość i przedsiębiorczość. Chciał poznać nie tylko Amerykę, ale i Amerykanów, zatem zaplanował, że będzie szukał noclegów w prywatnych domach w systemie tzw. couchsurfingu. Marek zgodził się, aby kolejne odcinki jego zapisków publikować w naszym serwisie. Dzisiaj część jedenasta.

Ameryka jest różnorodna. Tego się nauczyłem w trakcie mojej krótkiej podróży.
Obecnie jestem w Indianapolis, gdzie znajduje się chyba najsłynniejszy tor wyścigowy świata, na którym odbywają się zawody Indy 500 już od 1911 roku (tor powstał w 1909 roku). Nie jestem wielkim fanem sportów motorowych, niemniej z ogromną przyjemnością odwiedziłem tor i muzeum (ten typ muzeum, które poświęcone jest ludziom zasłużonym w jakiejś dziedzinie, zwie się tutaj Hall of Fame).

Na widowni połowa Krakowa


Ciekawe jest to, że tor Indianapolis Motor Speedway jest prawie w ogóle nieużywany, a mimo to, pozostając w rękach prywatnych, przynosi dochody (i to ponoć niebagatelne). Do niedawna na torze odbywała się tutaj tylko jedna (!) impreza w roku. Ale jaka impreza! Trybuny są zawsze pełne, a mieszczą one (no zgadnij ile?) ....... czterysta tysięcy ludzi! Czyli połowę ludności Krakowa. No, wiadomo już, że w Ameryce mają rozmach. Tak czy inaczej, jakiś czas temu dołączono wyścigi motocyklowe i jeszcze dwie imprezy. Pojawiały się tutaj również zawody Formuły 1, ale coś tutaj nie zaskoczyło. W chwili obecnej odbywają się cztery wyścigi rocznie. Poza tymi czterema dniami tor świeci pustkami i jeżdżą po nim głównie autobusy obwożące turystów (mnie się nie udało załapać, bo bilety były już sprzedane). Odbywają się tutaj również treningi, ale nie wiem z jaką częstotliwością.
Hall of Fame jest również historią motoryzacji. Widzimy tutaj rozwój inżynierii w ciekawym ujęciu - czyli wykorzystanej w samochodach. Ciekawie np. zmieniała się koncepcja napędu. Na zmianę tył-przód, przód-tył, aż w końcu doszli do tego, że tylko tył. Pierwsze samochody NIE miały też hamulców z przodu - tylko z tyłu. Pewnie wydawało im się, że tył ważniejszy. Widać też, kiedy pojawiły się pierwsze hamulce tarczowe w samochodach oraz turbosprężarki w silnikach. Nie spodziewałem się, że tak dawno. W galerii znajdziecie sporo zdjęć, bo miejsce jest bardzo fotogeniczne, ze względu na piękne kolory, w które od (prawie) zawsze malowano samochody.

Policja wiecznie na służbie


Pisałem już w relacji z Cleveland, że pod domem sąsiadującym z domem człowieka, który mnie gościł, stał samochód policyjny. To samo zauważyłem pod domem niedaleko mojego gospodarza w Indianapolis. Zapytałem o co chodzi i okazuje się, że w USA policjanci mogą jeździć do domu samochodami służbowymi. Po co? Łatwo się domyślić. Samochód pod domem mówi "Tutaj mieszka policjant. Lepiej trzymaj się z daleka rabusiu". Drugi plus jest taki, że w miastach jest problem z parkowaniem, a to ten problem eliminuje, bo policjant nie musi dojeżdżać swoim samochodem do pracy. Oczywiście zasada jest taka, że można służbowym, oznakowanym samochodem jechać tylko z pracy do domu i z domu do pracy. Nie można jechać na piwo z kolegami wieczorem. Mnie się ta koncepcja podoba.

Ograniczenia po amerykańsku


Oczywiście Ameryka nie jest całkiem normalna. Posiadają sporo dziwacznych ograniczeń, których moi gospodarze nie potrafili mi wyjaśnić. Na przykład nie można kupić samochodu w niedzielę. Ale można kupić motocykl i części samochodowe. Nie wiadomo dlaczego. Nie można sprzedawać schłodzonego piwa w supermarketach w niedzielę (!). Jak ktoś wymyśli dlaczego - stawiam piwo (zimne!). Dodatkowo w stanie Indiana w niedzielę nie można kupić mocnego alkoholu. Piwo można (ciepłe!), ale już mocniejszych trunków nie można. Jeśli idziesz do restauracji na stek i chcesz usiąść przy barze (my tak siedzieliśmy), to musisz mieć 21 lat. Osoby poniżej tego wieku nie mogą siedzieć przy barze (ale już metr dalej mogą). W wielu miejscach nie akceptują banknotów powyżej 20$ (czyli 50 i 100). To podobno dlatego, że mają sporo problemów z podrabianiem pieniędzy.
W Walmart nie ma alkoholu. Walmart to coś jak Real w Polsce. Wielki supermarket, ale alkoholu nie kupisz. Jakieś nędzne piwka, ale nic więcej.
Najbardziej podobał mi się jednak zakaz parkowania na parkingu związków zawodowych, które zrzeszają pracowników amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego. Zakaz dotyczy samochodów innych niż wyprodukowanych przez amerykańskie firmy. Dobre, co? Ale cóż się dziwić - u nas górnicy (głównie głosem związków zawodowych) cały czas mówią, że kopalnie są fajne. Nieważne, że dopłacamy do nich 300 mln miesięcznie. Przekładając na Polskie realia - jeśli jesteś pracownikiem Tauron i zawarłeś umowę z dostawcą energii innym niż Tauron - powinieneś stracić pracę. Czyż nie?

Migawki z Columbus


Zanim przyjechałem do Indi (często używana, skrócona nazwa Indianapolis), byłem dwie noce w Columbus, OH. Zaskoczyło mnie to miasto bardzo pozytywnie. Po Toledo, które była raczej dziurą, Columbus okazał się bardzo fajny, nowoczesnym miastem. Na pewno ustawia to Uniwersytet Ohio. Miasto czyste, zadbane, centrum bardzo przyjemne, mnóstwo przyjemnych knajpek i restauracji. Naprawdę miło spędziłem tutaj czas. Byłem nawet na przedstawieniu teatralno-muzycznym (trochę taki musical, trochę show).
W galerii znajdziecie kilka zdjęć z okolic centrum Columbus.

Mam pełną lodówkę


Nie mogę się za bardzo przyzwyczaić do jedzenia. Zamiast śniadania lunch o 12, potem brak obiadu, a na kolację (zwaną tutaj dinner, czyli obiad i spożywaną między 18 a 21) stek. Kurde, co to za odżywianie? Potem się dziwą, że trudno im utrzymać linię. Oczywiście niektórzy trzymają, ale może jedzą normalnie? Nie wiem? Właśnie, jak tylko przyjechałem do Columbus, od razu zauważyłem, że wszyscy schudli. Jak ręką odjął, wszyscy wokół mnie stracili po 50 kilogramów. Nasuwa się wniosek (skonsultowany z moimi gospodarzami w Columbus i Indianapolis), że otyłość częściej dotyka osoby słabiej wykształcone, a co za tym idzie mniej świadome tego, co jest dla nich dobre, a co nie.
Dzisiaj natomiast odkryłem coś niesamowitego. Mój gospodarz Kerry, który, jak twierdzi, nie jada w ogóle w domu, ma pełną lodówkę jedzenie. Szynki, sery, keczupy, jajka - do wyboru do koloru. W szafce też świeży chleb w dwóch gatunkach. Bardzo się zdziwiłem, bo po co tak wyposażona lodówka komuś, kto nie je w domu? Może to wszystko dla mnie - no ale bez przesady. Może głównie jak ma gości, to je na mieście? Kto wie? Może potem zapytam.

Pieniądze i jeszcze raz podatki


Ciekawą cechą wszystkich spotkanych do tej pory Amerykanów jest otwartość w mówieniu o pieniądzach. W Polsce znam wiele rodzin, w których mąż nie wie, ile zarabia żona i vice-versa. Tutaj wiem, ile zarabia większość moich gospodarzy, chociaż sam ani razu o to bezpośrednio nie zapytałem. Tak więc nauczyciel w Nowym Jorku $75.000, informatyk w Columbus $107.000 (oczywiście podaję kwoty roczne). Nie pamiętam już jaką emeryturę mają Ralph z Toledo i Kerry z Indiana, ale na pewno od razu by mi powiedzieli, gdybym zapytał. Zrobiłem też, zgodnie z obietnicą, dodatkowe rozeznanie z podatkach. Jednak jest mniej fajnie, niż to wyglądało po krótkiej rozmowie z Colinem w Nowym Jorku. Ten nieszczęsny podatek od nieruchomości wynosi ok 2.7% rocznie od wartości nieruchomości i odlicza się go, ale tylko od dochodu. Ponadto mają jeszcze masę innych podatków.
Kerry, który ma doktorat z finansów, wyjaśnił mi, oczywiście z grubsza, jak to wygląda. Przykład był taki: zarobki $100.000 (czyli bardzo dobre, tylko ok 5% Amerykanów tak zarabia), dwoje dzieci, żona, dom wartości $140.000. Po zapłaceniu wszystkich podatków, na rękę zostaje ok $42.000. To pieniądze po opłaceniu już ubezpieczenia zdrowotnego (które wyniosło w tym przykładzie $12.000, czyli $1000 miesięcznie na całą rodzinę).
Kerry uważa, że obciążenia podatkowe są zbyt duże i nie funkcjonuje to dobrze. Ja mu na to, że nasza ustawa o VAT ma kilkaset stron. Chciałem na nim zrobić wrażenie, bo przecież to jakieś jaja z tą ustawą o VAT, nieprawdaż? Odechciało mi się robić wrażenia, kiedy Kerry powiedział, że ich ustawa o podatku dochodowym ma .... (no ile?) ... siedemdziesiąt !!! tysięcy stron. Pięć razy dopytywałem, czy nie chodzi o siedemnaście tysięcy (podobnie brzmi). Widać tę liczbę na zdjęciu na górze. Zgodziliśmy się, że ich system podatkowy ma 200 lat, a nasz dopiero dwadzieścia parę, więc na pewno ich w końcu dogonimy - choć oni nie pozostaną bierni.
Jedyne pocieszenie dla nich, że jak im już zostanie te 42.000 to potem już płacą tylko 7-8% VAT, a u nas jest 23 (na żywność 7). Tak czy inaczej wygląda na to, że Amerykanie są jeszcze bardziej obciążeni podatkami niż my. A na pewno super kolorowo nie mają. Chyba już do tematu podatków nie będę wracał, bo Kerry jest naprawdę kompetentny w tym temacie, więc raczej mi głupot nie naopowiadał.
Okazuje się też, że nie tylko Polacy są pomysłowi i nie lubią płacić podatków. Wczoraj byłem na śniadaniu, gdzie płatność była tylko gotówką. Kerry mówi, że właściciel nie wszystko nabija na kasę. Czy tak bardzo się różnimy?

Znów to jedzenie


Bartosz, który był w USA, powiedział mi przed moim wyjazdem, że najem się tu steków, bo Stany to przecież mekka steków. Uświadomiłem sobie parę dni temu, że jeszcze nie byłem na steku. Przypomniał mi o tym Kerry, który w ogóle nie jada w domu, bo mieszka sam i nie chce mu się gotować. Kerry, który jest na emeryturze, a ponadto ma kasę w akcjach, jest pierwszą osobą, jaką spotkałem, która mówi, że nie jest w stanie wydać kasy, którą ma. Ma za dużo. Co za tym idzie, oczywiście stawia mi wszystkie śniadania, lunche, dinnery i inne. Czasem pozwoli mi zapłacić za piwo. Tak więc tenże Kerry pyta, co chciałbym zjeść - ja na to, że stek. W końcu jestem w Ameryce. Poprosiłem, żebym tylko nie zbankrutował po tym steku (nie wiedziałem, że będzie stawiał, a poza tym i tak zawsze zakładam, że teraz ja płacę). Poszliśmy więc do knajpy o nazwie Texas Road House na stek.
Tutaj zamówiliśmy stek po $18 porcja. Zanim podali nam danie główne, dostaliśmy świeżo pieczone bułeczki z masłem. Do oporu. Jak zjedliśmy pierwsze cztery natychmiast donieśli kolejne. Zjadłem tylko dwie, żeby mieć miejsce na stek. Czekaliśmy dość długo, pijąc przy tym lokalne piwo - doskonałe.
Po zjedzeniu steku, który niestety nie był jakiś rewelacyjny, wróciliśmy do domu. Ciekawostka jest taka, że Kerry wypił dwa piwa i normalnie wsiadł do samochodu. Jak to więc tu wygląda? Moim zdaniem bardzo rozsądnie. Przede wszystkim limit jest 0,8 promila, czyli cztery razy więcej niż u nas, a po drugie - tutaj pozazdroszczą Polacy, którzy często są "wczorajsi" - policja w USA nie ma prawa (!) zatrzymać kierowcy, kiedy nie ma do tego wyraźnego uzasadnienia. Jeśli znamy nasze ograniczenia i jesteśmy rozsądni, możemy spokojnie tutaj jeździć nawet po wypiciu pięciu piw. Nie wiem dokładnie jakie są konsekwencje, jeśli coś nabroimy za kierownicą po piwie, ale raczej poważne. Jednak, jak umiemy się zachować na drodze po piwie, możemy w 100% bezpiecznie jeździć samochodem.

Zimno w domu, zimno w szklance


Pierwsze koncepcje chłodzenia mieszkań pojawiły się już w starożytnym Egipcie. Wieszano w oknach trzcinę, po której ściekała woda. Powietrze z zewnątrz przechodziło przez taką zasłonkę i nie tylko się schładzało, ale także było trochę nawilżone. W starożytnym Rzymie natomiast woda z akweduktów była przepuszczana przez ściany (specjalnie w tym celu zaprojektowane), które skutecznie chłodziły pomieszczenia. Amerykanie mają prościej - włączają na maksa klimę i od razu robi się zimno jak w kostnicy.
Nowoczesną klimatyzację wymyślił nie kto inny, tylko oczywiście Amerykanin w 1902 roku. Od tego czasu przemysł klimatyzacyjny cały czas się rozwija, co widać też u nas, ale wciąż w tej sprawie jesteśmy 100 lat za USA. Tutaj po prostu nie budują budynków bez klimatyzacji, niezależnie jakiego typu to jest budynek (ok., u nas też biurowców i sklepów nie buduje się bez klimy, ale mieszkania i domy wciąż mają się kiepsko). Oprócz klimatyzacji mają też sporego świra na punkcie wentylacji, dzięki czemu w domach jest świeże i czyste powietrze. Jak do tego dołożymy wszechobecne moskitiery, mamy dom, w którym jest rześko, chłodno latem, ciepło zimą, nie ma much/os/pszczół i jest odpowiednia wilgotność (zmora wielu polskich mieszkań i domów). Niestety oni mają tu jakąś manię chłodzenia, więc te ich klimatyzatory chodzą cały czas na pełnych obrotach i wszędzie jest po prostu zimno.
Rekordy zimna biją knajpy i napoje. ilość lodu, która jest dodawana do napojów, jest porażająca. Amerykanie produkują lód na okrągło, w knajpach i domach (każda lodówka ma maszynkę, która bez przerwy produkuje lód i w każdym zamrażalniku jest jest wieki pojemnik z lodem). Jakby tego było mało, to zimne piwo (które oczywiście lubię) wlewają do szklanek z grubego szkła (żeby dłużej trzymało temperaturę), które wyjmują z zamrażalników. Jak zamawiam napój dla siebie muszę koniecznie powiedzieć 'no ice', bo inaczej dostanę z wielką ilością lodu. Co zawsze mnie śmieszy, podając mi wodę mówią "water, no ice". Przeważnie jednak woda jest tak potwornie zimna, że i tak nie mogę jej pić :) Raz udało mi się zamówić piwo w szklance o temperaturze pokojowej - bardzo się dziwili, że tak wydziwiam.
Przed chwilą wróciłem ze spaceru po okolicy w której aktualnie mieszkam (Indianapolis). Przepięknie jest tutaj, co chwilę stawy (sztuczne do zapobiegania zalewaniu domów podczas ulewnych deszczów, które nawiedzają Indianę). To, co dodatkowo zwróciło moją uwagę, to brak ogrodzeń wokół domów. W ogóle się nie grodzą. W Polsce budowę domu często zaczyna się od budowy solidnego ogrodzenia, tutaj prawie w ogóle nie ma płotów, a jak już są to wysokie na 80 cm, raczej dla psów, żeby nie szwendały się po okolicy.

Zabić złodzieja


Jak każde dziecko wie, Amerykanie mogą kupić broń. Nie każdy wie (ja dowiedziałem się wczoraj), że w USA prawo do posiadania i noszenia broni gwarantuje konstytucja. Dlatego też nie jest w zasadzie możliwe zdelegalizowanie posiadania broni, bo wymagałoby to zmiany konstytucji, a to - jak wiadomo - sprawa bardzo skomplikowana. W kongresie USA zasiadają tylko dwie partie i żadna nie ma miażdżącej przewagi nad drugą (obecnie 247 do 188 dla Republikanów w izbie reprezentantów). Na pewno wielu słyszało, że jak złodziej wejdzie na naszą posiadłość, to możemy go od razu bezkarnie zabić. No nie tak do końca. Możemy faceta sprzątnąć praktycznie zawsze jak wlezie nam do domu. O takim przypadku opowiadał mi Kerry. W Indianapolis bardzo niedawno siedemdziesięciosiedmioletni właściciel domu zabił złodzieja, który chciał go okraść. Absolutnie żadnych konsekwencji, oczywiście po zbadaniu sprawy przez prokuraturę. Jednak nie możemy zabić faceta, który stoi pod naszymi drzwiami lub gdy już ucieka (w plecy). Tak więc nie jest to dziki zachód, ale każdy, kto włamuje się do czyjegoś domu, ma świadomość, że właściciel może go w takiej sytuacji bezkarnie nafaszerować ołowiem.

Strzelanina - chleb powszedni


W różnych Stanach jest różnie z noszeniem broni przy sobie. Generalnie, najczęściej trzeba mieć pozwolenie na noszenie ukrytej broni, ale np w Teksasie, można nosić pistolet bez pozwolenia, pod warunkiem, że kabura jest na zewnątrz i dobrze widoczna. Ciekawe, co?
Pisałem w relacji z Toledo, że jest dużo strzelanin i często ktoś kogoś zabija z użyciem broni. Ralph twierdził, że to powoduje, że on nie czuje się bezpiecznie w swoim mieście. Jednak Kerry ma w tej kwestii zupełnie inne zdanie. W Indianapolis, w którym zbiegają się autostrady z wielu stron Stanów, istnieje wiele punktów przerzutowych narkotyków i innych nielegalnych działań. Strzelaniny to tutaj chleb powszedni. Jednak Kerry w ogóle się tym nie przejmuje, bo znakomita większość dotyczy porachunków bandziorów i to oni strzelają się między sobą. Uważa, że prawo do posiadania broni nie powoduje większego zagrożenia dla normalnych ludzi.
Oczywiście zdarzają się też wypadki, w których jakiś dzieciak bawi się bronią ojca (której nie zabezpieczył) i zabije przypadkiem brata lub też ktoś wpadnie z karabinem do szkoły i zabije wiele niewinnych osób. Niestety, przykre to, ale takie rzeczy będą się zdarzały. Jak nie z bronią palną, to z nożem, z ogniem, z kwasem czy z innymi rzeczami. Ja jestem za prawem do posiadania broni i rozumiem też tych, którzy są przeciw. Na koniec dodam, że w USA jest więcej sztuk broni, niż mieszkańców.
Marek Bartnikowski




Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB