Nasz człowiek w Ameryce (15): Kalifornia z okien samochodu

2015-11-16 13:24:51 (ost. akt: 2015-11-16 13:25:19)
Zatłoczona autostrada pod Los Angeles

Zatłoczona autostrada pod Los Angeles

Autor zdjęcia: Marek Bartnikowski

Marek Bartnikowski z Krakowa postanowił wybrać się na nietypową wycieczkę: przez całe Stany Zjednoczone. Marek ma 38 lat, pochodzi z Olsztyna, ale od kilkunastu lat mieszka w Krakowie, gdzie prowadzi własną, dobrze prosperującą firmę informatyczną. Do USA pojechał za własne pieniądze, zdany na własną pomysłowość i przedsiębiorczość. Chciał poznać nie tylko Amerykę, ale i Amerykanów, zatem zaplanował, że będzie szukał noclegów w prywatnych domach w systemie tzw. couchsurfingu. Marek zgodził się, aby kolejne odcinki jego zapisków publikować w naszym serwisie. Dzisiaj część piętnasta.

Ostatni tydzień w USA i przy okazji w Kalifornii postanowiłem spędzić nieco inaczej - czyli zwiedzając Kalifornię samochodem. Przyznam, że byłem też nieco zmęczony couchsurfingiem i potrzebowałem odetchnąć. Tak więc dzień przed wyjazdem do Los Angeles wypożyczyłem samochód w firmie Fox Car Rental (przez internet oczywiście) w Los Angeles. Koszt wynajmu był dość niski, bo $20/dzień za Toyotę Camry, czyli duży i wygodny samochód. Co prawda od razu strona, na której wypożyczałem, zachęciła mnie do zakupu ubezpieczenia na wypadek, gdybym uszkodził firmie Fox ich piękny samochód. Lepiej dmuchać na zimne, szczególnie tak daleko od domu. Kolejne $12/dzień.

Plan miałem taki, że kupię sobie namiot i karimatę w Walmart (tanio!) i będę spał na kempingach. To daje niezależność i swobodę, bo kempingów jest oczywiście sporo w Kalifornii. Nic więc nie musiałem szukać ani rezerwować, ani kombinować - tylko jechać i cieszyć się przyrodą.

Ostatni dzień w SF (i Oakland)


Ostatnią noc spędziłem w Oakland obok San Fracisco. Wyszło to trochę przypadkiem, bo miałem spać w SF, ale już sam w mieszkaniu Sarah. Jej facet zaproponował, że chętnie mnie przenocuje u siebie w Oakland i rano jeszcze zawiezie na autobus do SF, bo i tak jedzie do pracy. Więc dlaczego nie, tym bardziej, że chwalił się, że ma duże, fajne mieszkanie.
Tak więc pojechaliśmy do Oakland i od razu udaliśmy się do restauracji japońskiej coś zjeść. Menu było dość rozbudowane, ja byłem głodny bardzo. Więc zamówiłem coś o długiej skomplikowanej nazwie, nie mając pojęcia co dostanę. Dostałem kawałki surowej ryby i ryż. Nawet niezłe.

Oakland jest bardzo przyjemnym miastem położonym dość blisko SF - dzieli je tylko bardzo ładny most nazywany po prostu Bay Bridge. Jest to równie imponująca konstrukcja co Golden Gate i, co ciekawe, otwarta sześć miesięcy przed Golden Gate. Wschodnia część mostu uległa poważnemu uszkodzeniu podczas trzęsienia ziemi w 1989. Z tego i wielu innych względów zbudowano nowy most we wschodniej części i stary most straszy teraz ludzi, którzy jadą nowym.

Korzystając z niepowtarzalnej okazji (i będąc przy okazji w potrzebie), poszedłem do samoobsługowej pralni. Najmniejsze pranie (czyli największe jakie da się zrobić w standardowej pralce w Polsce) kosztuje $2, a suszenie $0.50 za każde 7 minut. Moje pranie wyschło w 21 minut. Wypranie i wysuszenie ubrań zajęło mi w sumie godzinę. Pisałem już o tym wcześniej, że kupuję suszarkę do ubrań, jak wrócę do Polski. Podtrzymuję to. Na razie robię research.

Jadę do LA!


Autobus miałem o 8 rano, na moście korki, więc wyruszyliśmy z Oakland o 6.45. Ruch gigantyczny, więc mimo, że to tylko 20 km, jechaliśmy 45 minut (czyli tak jak się przebić przez Kraków o tej porze). Wygodnie usadowiłem się w autobusie linii MegaBus i niezbyt wyspany ruszyłem do Los Angeles. Już po 45 minutach autobus miał pierwszy i jedyny przystanek. Zgadnijcie gdzie? W Oakland! Zamiast się zrywać o 6 rano, mogłem pospać do 8 i spokojnie złapać ten autobus w Oakland - tylko nie wiedziałem, że będzie tędy jechał.
W trakcie podróży diametralnie zmienił się mój plan z namiotami i karimatą. Stało się tak dlatego, że zacząłem szukać, co naturalne, odpowiednich kempingów, na których będę mógł spać. Na pierwszy ogień wziąłem Joshua Tree. Owszem, sporo jest tam kempingów. Wyglądają jak na zdjęciu, czyli kompletnie bez żadnej infrastruktury, nawet bez wody. Co za tym idzie nie ma pryszniców, nie ma też elektryczności, czyli nie ma też żadnej kuchni, umywalek, gazu - słowem nie ma tak po prostu niczego. Oddajmy im uczciwie - jest toaleta. Nawet murowana, ale pod muszlą po prostu dziura w ziemi.

Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności (tak samo wyglądają kempingi w okolicach gór East Sierra, z tym, że często nie ma tam nawet tego nędznego WC), musiałem zmienić plany. Dobrze, że sprawdziłem warunki na tych kempingach, bo bym się nieźle zdziwił, gdybym dotarł na taki kemping z namiotem i karimatą jako jedynym wyposażeniem. Trudno, postanowiłem korzystać z moteli przez te pięć nocy, które miałem spędzić w podróży samochodem po Kalifornii. $50-$60 za noc nie jest jakoś super tanio, ale do bankructwa mnie nie doprowadzi. Moteli za bardzo nie szukałem, bo jest ich pełno przy drogach. Potem jednak pomyślałem, że skoro i tak jadę siedem godzin autobusem, to może jednak wyślę kilka zapytań na couchsurfing. Nic nie stracę, a mogę zaoszczędzić parę dolców i poznać jeszcze jakichś ludzi.
Niestety musiałem z tym poczekać do przedmieść LA, bo w USA nie ma zasięgu poza miastami. Wysłałem więc cztery zapytania last minute do ludzi w okolicach Palm Springs i Joshua Tree.


Rent a car


Dojechałem do LA planowo. Po drodze minęliśmy Los Angeles River, która wygląda dość osobliwie. Wyczytałem, że prawie cała jest wybetonowana. Niezła rzeka, co?
Udałem się do Fox Car Rental, niedaleko LAX (tu kolejna ciekawostka, bo Amerykanie nazywają port lotniczy Los Angeles po prostu LAX, czyli tak jak brzmi jego oznaczenie w systemie IATA [International Air Transport Association]). W sumie to dość wygodnie. W Nowym Jorku też mówili JFK i od razu wiadomo o co chodzi. Ale mówić w Polsce WAW lub KRK to chyba trochę bez sensu.

W wypożyczalni niespodzianka. Miła Pani, po wprowadzeniu moich danych osobowych do komputera (nie musiałem podpisywać zgody na przetwarzanie danych osobowych ani klikać, że rozumiem, że przechowują cookies na moim komputerze - kto, do cholery, w Europie rozumie co to są te cookies, poza wąskim gronem 1% informatyków?), zaproponowała mi jakieś ubezpieczenie. Powiedziała, że nie jest obowiązkowe, ale że poleca, bo jak w kogoś walnę i komuś stanie się krzywda, to będę płacił rentę im do końca życia, a potem jeszcze moje dzieci i wnuki i prawnuki to będą spłacać. Powiedziałem Pani, że mam jakieś ubezpieczenie, bo przy dokonywaniu rezerwacji, portal KAYAK.com zachęcił mnie, żebym kupił ubezpieczenie samochodu (jakbym nie daj boże go zniszczył) - dwanaście i pół dolca za dzień. Pokazałem więc to Pani, ale Pani na to, że to nie pokrywa tego, co ona mi proponuję. Miałem też polisę OC kupioną w Polsce, więc też wyciągam i pokazuję to miłej Pani, ale ona na to, że nie wie co to jest (choć było po angielsku, ale w sumie to stało tam tylko, że to insurance, a u nich te ubezpieczenia samochodowe wszystkie nazywają się 'wavier' i mają jakieś takie dziwne dodatkowe nazwy typu 'Suplemental Liability' i domyśl się człowieku, co baba chce ci sprzedać?). Choć czułem, że to co mi proponuje, to po prostu OC na osoby, nie byłem na 100% pewny, czy to moje z Warty to pokryje. Przemyślałem sprawę, policzyłem to wszystko (łącznie z obciążeniem wnuków, których jeszcze nie mam) i doszedłem do wniosku, że jednak to wykupię. Bagatela dwadzieścia dwa i pół dolca za dzień (przy cenie samochodu dwadzieścia dolców za dobę). Tak więc, cena wypożyczenia samochodu za dobę wynosi 20 dolców za samochód + 12.5 dolca za ubezpieczenie samochodu (takie nasze AC) i 22.5 dolca za ubezpieczenie od szkód na osobach (ale tylko tych, w których samochód walnę, nie obejmuje moich ewentualnych współpasażerów, którzy też mogą mnie śmiało zaskarżyć). W sumie, 55 dolców za dzień, czyli nieco więcej niż zakładane 20. Cóż, tak to już jest. Podobnie skasowali mnie na Malcie w lutym tego roku, tylko jeszcze bardziej złodziejsko. Za wypożyczenie zapłaciłem 200 zł, a za ubezpieczenie 650 zł (taka mniej więcej była proporcja).
Jak już formalnościom stało się zadość, Pani dała mi umowę i kazała iść wybrać sobie dowolny samochód ze strefy 6. Poszedłem na parking, strefa 6, stoi masa samochodów, wszystkie otwarte, kluczyki w stacyjkach, a ja nie wiem co robić. W końcu pytam jakiegoś faceta. Ten mówi - wsiadaj pan do dowolnego samochodu i jedź. Tak zrobiłem. Potem jeszcze szlaban, przy którym się zatrzymałem, dałem Pani dokumenty i Pani mówi 'dziękuję' i każe jechać. Na to ja jej pokazuje, że zderzak uszkodzony (wcześniej nie zwróciłem uwagi) i siedzenie poplamione. Pani na to, że jej to nie interesuje i ważne są tylko duże uszkodzenia.
Ostatecznie Pani zaznaczyła też zderzak, ale siedzenia już odpuściła. Faktycznie jak oddawałem samochód tydzień później, nikt się w ogóle mu nie przyglądał.

W drogę!


Dobra, mam samochód! Fajny, elegancka Toyota Camry, oczywiście automatyczna skrzynia - naprawdę duży, komfortowy samochód.
W międzyczasie jeden człowiek z CS z Palm Springs odpowiedział, że co prawda miał niedawno goście, ale jak niczego nie znajdę, mogę u niego przenocować jedną noc. Na razie tylko on się zgodził, więc napisałem mu, że jak nikt mi nie potwierdzi, to chętnie skorzystam (byłem niemal pewny, że nikt się nie zgodzi, była już godzina osiemnasta).
Jak już się wygodnie rozsiadłem się w samochodzie, wyjąłem z dumą z mojej torby przyrząd, który przywiozłem ze sobą z Polski. Nawet dwa! Pierwszy to uchwyt na komórkę, taki, który się przysysa do szyby, drugi to ładowarka samochodowa do komórki. Zamontowałem to wszytko, odpaliłem mapy google, zaprogramowałem Palm Springs i ruszyłem w drogę.
Amerykańskie autostrady przyprawiają o ból głowy przy pierwszym zetknięciu. Ruch jest tak ogromy (ruszyłem w godzinach szczytu), że naprawdę trudno to opisać. W miastach i na ich obwodnicach standardem są pięcio- czy ośmiopasmowe autostrady, z wszystkimi pasami zawalonymi tak, że samochody jadą od siebie w odległości kilku metrów.

Palm Springs


W ciągu około dwóch godzin dotarłem do Palm Springs, gdzie zadzwoniłem do mojego gospodarza in spe, żeby go zamienić na gospodarza ex nunc, co się oczywiście udało.
Gary mieszka w Palm Springs od kilku lat i jest wyraźnie zachwycony tym miejscem. Faktycznie jest urokliwe, położone w dolinie pomiędzy Joshua Tree i górami Santa Rosa. Miejscowość jest kurortem dla bogatych mieszkańców LA i San Diego, którzy tłumnie przyjeżdżają tu na weekendy. Gary wynajmował mieszkanie w parterowym budynku, składającym się z kilku mieszkań. Naprawdę urokliwe miejsce.
Gary okazał się bardzo przyjacielski, a w miarę upływu czasu, aż za bardzo przyjacielski. Zagrał mi na pianinie (fajnie grał), potem puszczał mi jakieś bardzo interesujące według niego filmy przyrodnicze, potem pokazywał mi, jak się uczy hiszpańskiego z tabletu. Niby wszytko normalnie, ale w pewnym momencie zauważyłem, że siedzi coraz bliżej mnie. Wstałem w końcu (siedzieliśmy na sofie) i chyba kolega zrozumiał, że nie będzie dzisiaj seksu ze mną, więc sam zaproponował, że pora spać. Tak, najwyższa pora spać (osobno).
Następnego dnia wyruszam zwiedzać Joshua Tree, pustynie Mojave i potem jadę do Vegas.
Marek Bartnikowski






Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB